Recenzja filmu

Blue Ruin (2013)
Jeremy Saulnier
Macon Blair
Devin Ratray

Przypadkowy mściciel

Bywa, że twórca osuwa się w koleiny amerykańskiego "niezalu" – zawiesza oko zbyt długo na detalach, medytuje nad milczącymi bohaterami, stylizuje dialogi na tarantinowskie "gadki o niczym".
Debiutancki film Jeremy’ego Saulniera to jeden z niezbitych dowodów na potęgę Kickstartera jako platformy dla niezależnych artystów – może nawet bardziej wymowny niż przygodowa gra "Broken Age" Tima Schafera oraz kinowa wersja otoczonej kultem w USA "Veroniki Mars". Choć kampania na portalu crowdfundingowym przyniosła "ogonek", niecałe dziesięć procent budżetu, to "Blue Ruin" nie tylko musiało poradzić sobie bez jakiejkolwiek bazy fanowskiej, ale również nie mogło wykorzystać nostalgii w charakterze chwytu marketingowego. Efekt mówi sam za siebie. 



Nominalnie to kino zemsty, thriller o człowieku, który bierze na celownik mordercę swoich rodziców – skazany za zbrodnię mężczyzna wyszedł właśnie na wolność, a bohater daleki jest od przekonania, że sprawiedliwości stało się zadość. Ten pobieżny opis nie oddaje jednak rejestrów, w których porusza się Saulnier oraz polotu, z jakim rozmontowuje gatunkowe schematy. Po pierwsze, bohater, Dwight, jest tułającym się po plażach i śpiącym w zdezelowanych samochodach brodatym menelem. Po drugie – w roli mściciela wypada równie przekonująco, co Schwarzenegger w roli sprzedawcy gofrów. Po trzecie, planując zemstę, nie bierze pod uwagę rodziny swojej przyszłej ofiary – a powiedzmy oględnie, że nie są to dobrzy chrześcijanie. Wiecie, co będzie dalej? To zastanówcie się jeszcze raz.  

Jedna zbrodnia prowadzi do następnej, spirala przemocy powoli się rozkręca, na scenie pojawiają się kolejne, przypadkowo wciągnięte w krwawą wendettę postaci. Dwight nie radzi sobie najlepiej z zacieraniem śladów, więc popełniane lawinowo błędy sprawiają, że coraz szybciej idzie na dno. Reżyser, z jednej strony zainspirowany nowoczesnymi obrazami neo-noir w klimacie utworów Johna Dahla ("Red Rock West", "Zabij mnie jeszcze raz") lub "To nie jest kraj dla starych ludzi" Coenów, z drugiej – amerykańską klasyką kina niezależnego, pokazuje tę karuzelę zbrodni jako wiszące nad bohaterem, bezlitosne fatum. Gęstą atmosferę można zbierać do szklanki, jest brutalnie, bywa krwawo – sporo budżetu poszło na analogowe efekty specjalne. Przemoc jest jednak u Saulniera dramaturgicznie uzasadniona. Jej nagłe erupcje dynamizują nieco niespieszny rytm całości, pozwalają rozładować napięcie, są też świetnie pomyślane i nakręcone. 



Bywa, że twórca osuwa się w koleiny amerykańskiego "niezalu" – zawiesza oko zbyt długo na detalach, medytuje nad milczącymi bohaterami, stylizuje dialogi na tarantinowskie "gadki o niczym". Nawet wtedy jednak nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać – głównie za sprawą niepozornego, lecz magnetyzującego Macona Blaira w roli głównej. Facet może i wygląda jak historyk z ogólniaka, ale zapewniam, że ma w sobie całe pokłady mroku i kapitalne wyczucie konwencji.

Saulnier wyskoczył jak diabeł z pudełka, sprzedał polisę ubezpieczeniową, zadłużył się u teściów, kickstarterowy próg trzydziestu pięciu tysięcy dolarów przekroczył rzutem na taśmę, zaledwie o dwa tysiące. Wystarczyło. W światowym box offisie film zarobił już milion dolarów, wychodząc w ograniczonej dystrybucji i zaledwie w trzech krajach. Jakiś czas temu pojawił się w Cannes, a teraz na Saulniera zwrócone są oczy całego Hollywood. Wy też powinniście spojrzeć.
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones